wstecz

powrót - poprzednie dni relacji

11 lipca, sobota
Poranek jest rześki, okolica rozmoknięta po nocnej ulewie, chociaż w sumie to mamy tutaj tylko skały i kamienie, więc nie ma to większego znaczenia. Po śniadanku zwijamy nasz domek, żegnamy się z motocyklistami i ruszamy w drogę.
Okolica robi się stopniowo coraz bardziej cywilizowana, by w końcu po 1,5 godziny jazdy naszym oczom ukazał się ...asfalt. Nasza prędkość podróżowania drastycznie wzrasta i już po chwili jesteśmy w mieście Shkoder.
Cała ta pętla przez góry zajęła nam dobę - przejechaliśmy 120km...
Tutaj uzupełniamy zapasy żywności i kierujemy się na zamek górujący nad miastem. Parkujemy na podjeździe do zamku i idziemy zwiedzać, wstęp oczywiście płatny. Wewnątrz zamku sporo pustego miejsca, a na niektórych częściach zewnętrznych murów nie ma żadnych barierek, można śmiało spadać w dół... Po ukończeniu zwiedzania jedziemy główną drogą na południe i po niespełna 70 km skręcamy w stronę morza. Plan jest taki, aby dotrzeć na półwysep z wioską Shetaj, na którym mamy upatrzone do zwiedzania jakieś stare wojskowe budowle. Boczna droga to początkowo asfalt, potem dziurawy szuter, następnie mamy do wyboru drogę polną lub most wiszący. W stronę morza prowadzi most wiszący, jednak jest to bardziej kładka dla ludzi pokryta deskami o szerokości samochodu osobowego. Przechodząca kobieta twierdzi, że samochód tędy przejedzie, jednak biorąc pod uwagę, że jestem trochę szerszy niż osobówka i znacznie cięższy, nie decyduje się na tą atrakcję. Jedziemy więc polną drogą, która okresowo jest bagnista. Po pewnym czasie błotniste odcinki stają się coraz dłuższe, więc nie decydujemy się dalej jechać dalej. Podczas cofania samochód wciąga jakaś większa koleina do tego stopnia, że błoto zatyka nam rurę wydechową. Wydłubywanie ziemi trochę trwa, bo jak się okazało było tego całe 25 centymetrów wgłąb wydechu. Próba dotarcia na półwysep nie powiodła się, więc do głównej drogi wracamy po własnych śladach.
Przed nami dwa duże miasta Tirana i Durres. Jedziemy w stronę morza i niecałe 40 km dalej jesteśmy w Durres. Tutaj na przedmieściach znajdujemy miejsce noclegowe (tym razem hotelik), a następnie podjeżdżamy do miasta, gdzie już na piechotę zwiedzamy okolicę. Jesteśmy w tej części miasta, gdzie nad wodą stoją same hotele, a na plaży leżaki są poustawiane w idealne rzędy i kolumny. Pełna komercjalizacja terenu. Jest późne popołudnie, niedługo będzie zmierzchało, przejście plażą to kluczenie między ludzi. Popularną przekąska jest tutaj grilowana kukurydza, którą sprzedają wszyscy i wszędzie. Wystarczy stary wózek dziecięcy, w nim kawałek metalowej płyty, w środku małe ognisko z czegokolwiek, co się pali i już kulinarny biznes kwitnie. Miejscowe molo jest usypane z dużych kamieni i betonowych elementów bunkrów, których wszędzie jest pełno, a na koniec to wszystko wybetonowano na wierzchu. W całej okolicy rozlega się muzyka z wszędobylskich knajpek i restauracji. W mieście jest duży port a większość turystów to Włosi, wiec pewnie dlatego nie ma problemu z upolowaniem do jedzenia pizzy.

trasa dnia: mapa






















12 lipca, niedziela
Rano jedziemy do „zwykłej” części miasta, czyli z dala od zbieraniny hoteli, gdzie nie bawimy długo - ta część miasta po prostu nie jest duża.
Z Durres jedziemy na zachód, po 35 km jesteśmy w stolicy Albanii – Tiranie. Kierujemy się na centrum, kiedy trafiamy na duży plac, prostokątne rondo, parkujemy i idziemy się przejść po okolicy. Na placu wznosi się pomnik jakiegoś narodowego bohatera (podobno ktoś w rodzaju króla), na jednym z budynków mozaika która budzi komunistyczne skojarzenia, tradycyjnie jest też meczet. Ruch samochodów na placu jest spory, przejście pieszych na drugą stronę to kluczenie między jadącymi samochodami, a te jeżdżą jak chcą. Skręcanie w prawo ze skrajnie lewego pasa (a jest ich 4) najwyraźniej jest normalne bo nikt nie trąbi na skręcającego. Za to na mnie, kiedy musiałem ostro hamować gdy mi zajechał drogę, to już można było obtrąbić... Kawałek dalej od tego placu, można było ujrzeć codzienną szarą rzeczywistość miasta. Śmierdzące targowisko, rozebrane i rozkopane chodniki bez żadnego odgrodzenia, głęboka na metr dziura w drodze (prostokątny kanał 1,5 x 1,5 metra bez klapy). Od stojących na ulicach drobnych handlarzy można kupić np. papierosy na sztuki.
Z Tirany jedziemy na południe w stronę miasta Elbasan. Jeżdżąc asfaltowymi drogami bardzo często można spotkać myjnie samochodowe, jednak ich standard to najczęściej kawałek gruntu i kawałek węża. Zbiornik z wodą, tudzież zwykła beczka z powodzeniem zastępuje miejską sieć wodociągową. Droga mija nam bez specjalnych atrakcji, bo do sporej ilości śmieci przy drodze i otwartych kanałów zdążyliśmy się już przyzwyczaić. 40 km od Tirany, koło Elbasan kończy się droga prosto, więc skręcamy na zachód w stronę morza. Kolejne 40 km i jesteśmy w mieście Rrogozhine, gdzie na dwupasmowej ulicy slalomem omijam kolejne kanały bez klap. Teraz ponownie kierujemy się na południe w stronę miasta Lushnje. Okazuje się, że ten 15 kilometrowy odcinek drogi, którym jedziemy, jest nawet dwupasmowy, ale można spotkać na niej miejscowych jadących na osiołkach. W Lushnje zjeżdżamy z dwupasmówki i kierujemy się mniejszą drogą wiodącą na Berat i dalej Kelcyre. Na mapie cała ta droga oznaczona jest żółtym kolorem, więc nie powinna być zła. Niecałe 40 km później wjeżdżamy do miasta Berat nową, prostą ulicą. Na chodniku stoją jacyś niebiescy mundurowi, zapewne policja. Jeden z nich w ręce ma lizaka i macha nim sobie nieznacznie. Kiedy jesteśmy już blisko nich to machnięcie lizakiem jest jakby bardziej zdecydowane, wiec na wszelki wypadek zatrzymuję się na ich wysokości, co wymaga mocniejszego hamowania. Otworzyłem szybę i czekam. Podchodzi jeden do drzwi i patrzy na mnie w milczeniu. Wiem, że nie jechałem 50km/h ale czy o to chodzi? Ten lizak to ich całe techniczne wyposażenie jakie mają i prędkości chyba nie mierzy... Mundurowy stoi tak ze 3 sekundy w milczeniu, ja również czekam co będzie. W końcu odważył się odezwać i zapytał: „Berat?”, to mu odpowiedziałem twierdząco „Berat”. Machnął ręką aby jechać, więc sobie pojechałem. Po tej niezwykłej konwersacji, wjeżdżamy w zabudowania miasta. Wszystkie domy wybudowane na zboczu góry mają jednakowy wygląd: białe i kamienne mury oraz identyczne czerwono szare dachówki. Pomiędzy domami widać minarety a na wzgórzu widać mury bizantyjskiej twierdzy. Miasto to jest wciągnięte na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Z miasta jedziemy dalej na południe tą sama drogą, a ta po chwili zamienia się w szuter. Kilka kilometrów dalej robimy sobie ponad godzinny piknik z arbuzem jako danie główne.
Ruszamy dalej, ze względu na rodzaj nawierzchni prędkość podróżowania znacznie spada. Kiedy w końcu spotykamy przy drodze jakiegoś miejscowego chłopa, postanawiam się upewnić czy aby na pewno jedziemy dobą drogą. Pokazuję mu na mapie wioskę położoną kilkanaście kilometrów dalej na drodze i pokazuję przed siebie z pytająca miną. Załapał o co chodzi i kiwa głową, że to właśnie w tą stronę, ale jednocześnie daje do zrozumienia, że to daleko. Kilkanaście kilometrów to daleko? Dla pewności pokazuję na mapie miasto Kelcyre odległe o niecałe 50 km. Miejscowy ponownie potwierdza, że jadę w dobrą stronę, ale chcąc pokazać jak to daleko aż łapie się za głowę... Takie określenie odległości daje nam do myślenia, teraz już wiemy jakiej drogi się spodziewać... Czyżby druga droga jak przez Theth?
Ruszamy, droga rzeczywiście cały czas szutrowa ze skalistymi odcinkami, jednak lepsza niż w górach na północy. Kiedy doganiamy jakiś miejscowy samochód, długo się za nim wleczemy zanim w końcu udaje się go wyprzedzić. Wzgórza, po których zboczami wije się droga, są porośnięte niewielkimi drzewami i krzewami. Jasna, kamienista droga, mocno kontrastuje z zielonym otoczeniem i dzięki temu jest widoczna na dużą odległość. Pokonujemy kolejne kilometry, podziwiamy dzikie tereny, a po trzech godzinach jazdy okazuje się, że przejechaliśmy 34 kilometry... Z szybkich wyliczeń wychodzi, iż do miasta Kelcyre wjedziemy po zmroku, więc decydujemy się przenocować tutaj, w górach. W pobliżu naszej trasy znajduję równy teren położony kilkadziesiąt metrów ponad drogą i tutaj postanawiamy zostać na noc. Dzięki takiemu położeniu nie jesteśmy widoczni dla ewentualnych innych podróżnych a sami doskonale widzimy okolicę. Pogoda jest słoneczna, brak wiatru, jednak na wszelki wypadek tak rozbijamy biwak, aby samochód osłaniał nas od wiatru. Jak by nie patrzeć od północnego zachodu mamy przestrzeń odkrytą po horyzont, więc mogło by nas nieźle „wydmuchać”. Niewielki szczyt koło naszej polanki jest gwarancją, że nie będziemy piorunochronem... Zapasy żywności i wody ponownie uniezależniają nas od zdobyczy cywilizacji.
W nocy jest idealna pogoda, budzą mnie odgłosy jakiegoś zwierzęcia buszującego w okolicy, jest to coś w rodzaju „fukania” blisko namiotu. Ciekawość powoduje, że postanawiam sprawdzić co to takiego. Uzbrojony w latarkę i aparat wyskakuję z namiotu, świecę w odpowiednia stronę i... nic. Odgłosy nie ustają. Gęsta i zbita trawa ma wysokość ze 20cm i w niej coś nadal „fuka” – coś jak szybkie wydychanie powietrza przez nos. Pohałasowałem trochę, ale nie zrobiło to wrażenia na naszym gościu. Jako że on postanowił nie zwracać na mnie uwagi, ja uczyniłem to samo. Korzystając z nocnej pobudki dobywam statywu i robię kilka nocnych zdjęć.

trasa dnia: mapa



13 lipca, poniedziałek
Rano spokojnie jemy śniadanko, pakujemy graty, ruszamy dalej. Droga nadal bez zmian – szuter ze skalistymi odcinkami (na mapie jest to nadal żółta droga). Po kilkunastu kilometrach skręcamy w prawo w jeszcze mniejszą drogę chcąc dostać się do głównej trasy Gjirokaster – Fier. Okazuje się, że ta mała droga to dobrej jakości asfalt, wąski na jeden samochód, ale jednak asfalt. Trochę to zaskakujące, bo jest to na mapie najmniejsza droga a tutaj taka nawierzchnia. Prędkość podróżowania znacznie wzrasta i szybko jesteśmy na upatrzonej wcześniej głównej drodze.
Generalnie chcemy się dostać nad morze odwiedzając po drodze wcześniej wyznaczone punktu ze starożytnymi ruinami.
Jadąc główną drogą śledzę wskazania GPSa, w którym miałem zapisane współrzędne miejsc do odwiedzenia. Kiedy tak coraz bardziej zbliżamy się do jednego z punktów, przy drodze zauważam drogowskaz na zabytki. Skręcamy więc i jedziemy jedyną drogą, a kiedy napotykamy na rozwidlenie dróg, oczywiście nie ma kolejnego drogowskazu. Ponieważ jesteśmy akurat nad zielonym jeziorkiem piknikujemy tutaj krótką chwilę. Z braku drogowskazu wybieramy tą drogę, która prowadzi w odpowiednią stronę i jedziemy przed siebie. W jednej z wiosek droga się po prostu kończy, poszukiwania innej nic nie dają, nie mając wyboru wracamy więc z powrotem do głównej szosy. Jedziemy nią dalej w kierunku Fier. Jest to szeroka asfaltowa droga jednak jej nawierzchnia jest miejscami mocno pofalowana, osobówki mocno zwalniają na niektórych odcinkach. Ponownie spotykamy przy drodze drogowskaz, tym razem na Byliss, a że jest to miejsce którego szukamy, jedziemy we wskazywanym kierunku. Szybko okazuje się, ze wąska droga jest nieprzejezdna, robotnicy rozsypali na drodze gruz i kostkę i nie zamierzają tego uprzątnąć. Ostatecznie omijamy całe to pobojowisko inna drogą i w końcu znajdujemy ruiny. Cały szczyt wzniesienia jest ogrodzony i opisany jako zabytek. Wewnątrz pojedyncze pozostałości są dodatkowo ogrodzone, ale do większej „zagrody” udaje się wejść. W ruinach widoczne są pozostałości wielkich ceramicznych naczyń wkopane częściowo w ziemię. Potłuczone górne części tych i innych naczyń leżą porozrzucane w okolicy lub poukładane są na niskich pozostałościach ścian domów. Wszystko to w zasięgu ręki, można tego dotknąć, poprzekładać, absolutny brak jakichkolwiek ograniczeń. Na jednej ze ścian zachował się mały kawałek tynku z zanikającymi freskami. Ten element ktoś postanowił zabezpieczyć i przymurował nad nim kawałek stalowej blachy tworząc mini daszek. Sposób, w jaki jest tutaj traktowana starożytna spuścizna jest po prostu bardzo smutny.
Następnym naszym celem jest okolica miasta Vlore, do którego jedziemy cały czas główną drogą, mijając miasto Fier. Patrząc na mapę widać, że nie jest to prosta droga, najpierw jedziemy na północ potem na południe, ale innej nie ma.
W okolicy Vlore poszukujemy miejsca opisanego na mapie jako „Aulon” (coś starożytnego), ale się nie udaje. Trafiamy za to na sporą plażę, gdzie można zaparkować nawet samochód.
Z Vlore jedziemy dalej na południe wzdłuż brzegu morza i już po kilkunastu kilometrach jesteśmy na początku półwyspu Karaburun. Tutaj w okolicach miasta Orikum szukamy kolejnych starożytnych budowli. Kiedy tak jedziemy wzdłuż plaży, okazuje się, że dalsza droga jest przegrodzona płotem. Przy bramie stoi jakiś, sadząc po kolorze munduru, żołnierz. Próbuje się z nim dogadać, że chcemy do ruin, on mówi że to strefa wojskowa i nie ma wjazdu. Przy kolejnej wymianie zdań stwierdza, że można wjechać tylko w określonych godzinach. Wtedy to już nie strefa wojskowa? Jesteśmy godzinę za późno, do rana nie będziemy czekać.
Jedziemy dalej wybrzeżem, nasz cel to upatrzona wcześniej plaża na odludziu. Szybko wspinamy się na pasmo górskie będące przedłużeniem Karakurun, z wysokości poziomu morza wjeżdżamy na ponad 1000 metrów. Jadąc w dół wypatrujemy wcześniej upatrzonej gruntowej drogi w stronę morza która ma nas zaprowadzić na plażę. Znajdujemy ją bez problemu i kontynuujemy zjazd w dół, tym razem po szutrowej i pokrytej luźnymi kamieniami drodze. Spotykamy parę młodych ludzi idących w dół. Na plecach mają spore plecaki a w każdej ręce duże butle wody. Zatrzymują nas i po angielsku pytają czy możemy ich podwieźć na plażę. Nie mamy tyle miejsca więc pakują do nas tylko wodę i inne drobiazgi i jedziemy dalej. Po chwili jesteśmy już nad wodą, na około spora ilość wszędobylskich bunkrów, widzimy też obozowisko kilku samochodów terenowych. Wjeżdżam bliżej wody, na piach i nie zatrzymując się zataczam szerokie koło. Akcja pod koniec się nie udaje i zatrzymuje mnie. Jeżdżenie po kopnym piachu nie jest zbyt bezpieczne, ale pomimo zakopania się wiedziałem, że ma mnie kto wyciągnąć – grupa terenowców w zasięgu wzroku. Reduktor, trochę do tyłu i do przodu i udaje się wyjechać o własnych siłach. Kiedy zatrzymuję się na twardym gruncie, gdzie zamierzałem poczekać na właścicieli bagażu, od strony obozu terenówek podchodzi jeden gościu, spogląda na rejestrację i wita się znajomym słowem „cześć”. Okazuje się, że to rodacy podróżujący po górach Albanii. Rozmawiamy chwilę, w międzyczasie docierają właściciele wody i odbierają swój dobytek. Teraz szukamy miejsca na własny obóz. Mijamy więc obóz Polaków i znajdujemy przytulne miejsce pod stromym zboczem. Przed nami szeroka plaża i morze, po bokach niskie krzewy, w niedalekim sąsiedztwie stoją ule. Rozbijamy namiot i mamy gotowe miejsce dłuższego pobytu – zamierzamy tu zostać na dwie noce. Zapasy żywności i wody mamy wystarczające, zresztą i tak głównie jemy arbuzy zakupione przy drodze. Okolica jest bardzo odludna, z plaży doskonale widzimy górę z której niedawno zjechaliśmy – jej stok pocięty jest jasnym zygzakiem czyli drogą którą jechaliśmy. Od teraz zaczynamy nicnierobienie...

trasa dnia: mapa


















14 lipca, wtorek
Co tu dużo pisać. Nic nie robimy cały dzień. Spacerujemy po plaży, moczymy się w morzu. Cień w naszym obozie zapewnia nam płachta rozwieszona między samochodem a namiotem i krzewami.
Z naszej plaży na południu widać wyspę – jest to Grecka Kerkira u nas znana jako Korfu. Miejsce, w którym jesteśmy jest na pograniczu morza Jońskiego i Adriatyckiego.




15 lipca, środa
Pakujemy obóz, opuszczamy plażę i jedziemy dalej wzdłuż brzegu w stroną Grecji. Już po niecałych 30 kilometrach jesteśmy nad małą zatoczką, gdzie znajdują się dwa znane obiekty. Jeden z nich to jaskinia na poziomie morza, która jest wykorzystywana jako wojskowa baza dla łodzi podwodnych. Widoczny otwór w skale nie jest duży, ale przecież ważniejsze jest to co pod powierzchnią wody. Drugi obiekt to Porto Palermo, forteca Ali Pasha. Budowla wznosi się na małym półwyspie, wśród niskich drzew i krzewów. Kiedy zaczynam iść w jej kierunku z rozpadającego się budynku blisko parkingu wychodzi jakiś miejscowy i najwyraźniej czegoś chce. Plik biletów w jego ręku zdradza jego zadanie, inaczej ciężko by było się dogadać.
Wejście do budowli chronią masywne, drewniane drzwi zamykane na noc. We wnętrzu trójkątnej, kamiennej budowli panuje przyjemny chłód. Po obejściu pomieszczeń na dole, wchodzę jeszcze schodami na dach, który jest jednocześnie wielkim tarasem nad całą powierzchnią budynku. Stan tej fortecy jest dobry, jej elementy są kompletne, można wejść do wszystkich pustych pomieszczeń. Warto dodać, że nie ma tutaj innych turystów, zwiedzanie odbywa się w całkowitej ciszy, bez zbędnego tłumu.
Jedziemy dalej, mijamy miejscowość Sarande i po niespełna 60 km parkujemy przed Butrinti, gdzie również widzimy tylko 3 samochody. Jest to niewielka osada i stanowisko archeologiczne przy granicy z Grecją, wpisane na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Zakupujemy bilety wstępu i idziemy oglądać.
Na wydzielonym terenie znajduje się kilkanaście oznakowanych i opisanych starożytnych i nowszych, kamiennych obiektów. Z biletem dostaje się mapkę i wystarczy poruszać się według niej, aby niczego nie pominąć. Niektóre budowle są całkiem spore, ale chyba najbardziej charakterystyczny jest dobrze zachowany amfiteatr. Tak się składa, że dziś akurat nie mamy na niego dobrego widoku, bo miejscowa telewizja rozłożyła w jego okolicy swoje sprzęty. Pomimo lata i sezonu turystycznego nie ma tutaj dużo zwiedzających.
W linii prostej jesteśmy tylko 5 kilometrów od Grecji. Po wyjściu z osady wracamy ta samą drogą do Sarande, gdzie się posilamy. W mieście widzimy kilka zawalonych betonowych konstrukcji niedokończonych, kilkupiętrowych domów. Czyżby błędy architektów? Podejrzewam, że to skutki trzęsienia ziemi, bo słyszałem, że występują tu takowe. Ponieważ prawdopodobnie dzisiaj wyjedziemy z Albanii do Grecji, w miejscowym sklepie wydajemy zdecydowaną większość miejscowej waluty, która nam jeszcze pozostała. Zakupy to głównie duża ilość owoców – arbuzy mają tutaj wyjątkowo dobre.
Kierujemy się główną drogą na wschód, w stronę dużego przejścia granicznego do Grecji. 10 kilometrów przed granicą, gdy łączymy się z inna główną drogą, zamiast w prawo do Grecji, skręcamy w lewo w kierunku Gjirokaster. Naszym celem nie jest to zabytkowe miasto, ale upatrzony wcześniej zapomniany amfiteatr w polu. Znajdujemy go po kilku kilometrach po prawej stronie od drogi, tylko dzięki dokładnym namiarom z GPSa. Nie widać go z drogi, nie ma również z niej zjazdu. Trzeba pojechać trochę dalej i potem przedrzeć się przez łąkę. Amfiteatr nie jest może zbyt okazały, ale za to całkowicie nieznany i pozbawiony wszelkiej komercjalizacji.
Wracamy w kierunku Grecji. Na mijanych polach co pewien czas widoczne są rzędy bunkrów skierowanych właśnie na południe. Ponieważ samochód po górskich przeprawach jest mocno ubłocony, szukamy jakiejś myjni, ale jak się okazuje tym razem nie ma ani jednej... Wcześniej były w każdej wiosce, a teraz jak na złość nie ma. Trudno, Grecja będzie musiała przyjąć brudasa.
Na granicy nie robią problemów, w końcu wjeżdżamy do Unii Europejskiej, a na rejestracji mamy przecież okrąg z dwunastu gwiazdek – wjeżdżamy do siebie. Grecki mundurowy bulwersuje się tylko w momencie gdy mówimy, że po Grecji jedziemy do Macedonii. Długo tłumaczy nam, że Macedonia to ich kraina, a to państwo o którym mówimy to FYROM (Former Yugoslav Republic of Macedonia). Po wysłuchaniu wykładu wyjeżdżamy z terenu przejścia granicznego i kierujemy się główną drogą na wschód. Niedługo potem odbijamy w lewo na północ w kierunku miasta Konitsa. W Grecji poruszmy się powoli bez specjalnego celu, kierując się cały czas w kierunku Macedonii. Kiedy z drogi wypatrujemy coś ciekawego, zatrzymujemy się i oglądamy to dokładniej. Mniej więcej w połowie drogi pomiędzy miastem Konitsa i Kastoria, w małym kamiennym miasteczku znajdujemy mały hotelik przy deptaku. Mieszkańcy gromadzą się przy stolikach w licznych knajpkach. Słychać muzykę i gwar rozmów. Klimat tego miejsca jest bardzo specyficzny i dodatkowo potęguje się po zmroku, gdy uliczkę rozświetlają uliczne latarnie.

trasa dnia: mapa


























16 lipca, czwartek
Rano jedziemy dalej w stronę miasta Kastoria i już po niedługim odcinku zatrzymujemy się koło malutkiego kościółka stojącego przy samej drodze. Co ciekawe, w najbliższej okolicy nie ma zabudowań. Budynek jest zamknięty, ale przez malutkie okna można oglądnąć wnętrze. W środku dominuje kolor błękitny, ściany pokryte są wizerunkami świętych. Obok budowli, pod gołym niebem, stoi podwójna ławka ze stołem. Na nim znajdujemy książkę. Wprawdzie tekst jest wydrukowany nie naszymi” literami, ale domyślamy się, że jest to jakiś podręcznik do muzyki.
Jadąc dalej spotykamy żółwia „przebiegającego” przez jezdnię. Zatrzymujemy się, przenoszę go z asfaltu na trawę i jednocześnie przyglądamy mu się bliżej. Jego skorupa musiała być w przeszłości uszkodzona, gdyż widoczne jest na niej szerokie zrośnięte pęknięcie. Czyżby jakieś spotkanie z ciężarówką?
50 kilometrów dalej jesteśmy w Kastorii, gdzie wjeżdżamy do centrum rozglądając się za ciekawszymi obiektami. W wąskich uliczkach miasta trudno zaparkować w ciekawych miejscach. Udaje nam się zatrzymać przy niewielkim post bizantyjskim kościele, wciśniętym między otaczające go domy. Okazuje się, że jest on w remoncie, ale można na chwilę wejść do środka. Obecnie nie posiada on ozdobnego stropu, nad nami jest widoczna drewniana konstrukcja dachu. Dół lekko przykurzony, ale w dobrym stanie.
Po objechaniu centrum, próbujemy dostać się na główną drogę prowadzącą dalej na północ. Aby nie wracać kawałka ta samą trasą, jedziemy mniejszymi, lokalnym drogami. Tutaj problematyczne okazuje się odczytywanie kierunkowskazów na małe miejscowości – wszystkie są pisane greckimi literami.
Mijamy miasto Florina i niedługo potem jesteśmy przy granicy Grecja – Macedonia. Wszystkie kierunkowskazy spotykane w Grecji wskazujące drogę na Macedonię mają napis FYROM. Słowo „Macedonia” jako nazwa niepodległego państwa nie występuje. W Grecji obowiązującą walutą jest euro, a w Macedonii inna lokalna, dlatego też tuż przed granicą tankujemy do pełna. Nie chcemy się zaopatrywać w macedońską walutę, przejedziemy to państwo bez konieczności płacenia za cokolwiek – taki jest przynajmniej plan.
Na granicy nie ma żadnych problemów, choć mundurowy siedzący w okienku i sprawdzający paszporty pyta się o coś w swoim języku, ale nie można go zrozumieć. Pokazuje na samochód, ale kiedy widzi, że nie rozumiemy, przejeżdża palcem po jednej z wielu błotnych plam na drzwiach z pytającym wzrokiem. Skoro on po macedońsku pyta dlaczego samochód taki brudny, to ja mu po polsku odpowiadam, że jakie drogi taki samochód. Po tej wymianie informacji pojechaliśmy w swoją stronę.
Tutaj celem jest stolica, czyli miasto Skopje, a co jeszcze, to po drodze to się okaże. Mijamy miasta Bitola i Prilep, a do kolejnego o nazwie Veles postanawiamy dojechać mniejszą drogą, która na mapie nie prowadzi na około, tylko dokładnie w stronę Veles. Wprawdzie na mapie jest ona oznaczona jako „żółta” a nie główna „czerwona”, ale to nie jest problemem. W Prilepie zauważamy, że miejscowi po ulicach jeżdżą na ... piłach tarczowych. Taka forma pojazdu spalinowego, 4 koła, siedzenia, kierownica a z przodu piła. Ot ciekawostka.
Drugorzędna droga, którą wybraliśmy, już po kilku kilometrach za miastem zamienia się w szuter. Znowu niespodzianka, zupełnie jak w Albanii. Oczywiście nie przeszkadza to nam i jednocześnie już rozumiem dlaczego wszyscy jeżdżą główną drogą na około. Ponownie jedziemy górzystym terenem, droga staje się coraz węższa. Miejscami jest wąsko na jeden samochód, po bokach wychodzące na drogę zarośla i gałęzie drzew. Taki stan drogi powoduje, że pokonanie tego nieco ponad 50 kilometrowego odcinka zajmuje nam 1,5 godziny. Po drodze nie spotykamy ani jednego samochodu.
W okolicy Veles mamy problem z odszyfrowanie kierunkowskazów i zamiast na autostradę wjeżdżamy na podrzędną drogę i taką jedziemy do samego Skopje. W ten sposób zwiedzamy prowincjonalne wioski i dziurawe asfalty Macedonii. Do miasta wjeżdżamy koło godziny 18, wbijamy się do centrum i parkujemy blisko czegoś co wygląda na deptak. Od teraz już piechotą zwiedzamy miasto.
Trafiamy na większy plac nad rzeką, nad którą przechodzi średniowieczny kamienny most tylko dla pieszych. Jest to jeden z zabytków tego miasta i to właśnie nim przechodzimy na północną stronę rzeki. Krążąc dalej po mieście oglądamy takie budowle jak twierdza Skopsko Kale na wzgórzu, kościół Wniebowstąpienia, meczet Mustafa Pasha. Wąskie uliczki w starej części miasta kwitną drobnym handlem w specyficznym wydaniu.
Ponieważ nastaje wieczór, musimy poszukać jakiegoś noclegu i na tą okazję zamierzamy opuścić Macedonię i wjechać do Serbii. Mijamy miasto Kumanowo (krótki odcinek jedziemy płatną autostradą – płacę bilonem euro) i zaledwie 50 km od Skopje jesteśmy już na granicy z Serbią, którą bez problemów przekraczamy.
Jadąc główną drogą na północ, rozglądamy się za jakimś hotelem / motelem, a ponieważ jedziemy dwupasmową drogą omijającą miasta, nie ma tego za dużo. Przy pierwszym większym mieście zjeżdżamy więc z tranzytowej drogi i kierujemy się w stronę zabudowań. Tutaj znajdujemy nocleg, za który można zapłacić w euro i w tej samej walucie dostajemy resztę.

trasa dnia: mapa





17 lipca, piątek
Dzisiaj zapewne wrócimy już do domu. Do Belgradu mamy niecałe 350km i w tym mieście zamkniemy pętlę swojej trasy po Bałkanach. Dalej będziemy jechać trasą już nam znaną więc nie przewidujemy zbędnych postojów.
Wjeżdżamy na główną, dwupasmową trasę i kierujemy się na północ, na Belgrad. Ponieważ jest to tranzytowa droga dobrej jakości i nigdzie z niej nie zjeżdżamy, przelot do Belgradu a potem dalej do granicy z Węgrami w okolicy Szegedu mija bardzo szybko. Dzisiaj przez Serbię robimy ponad 500km w czasie 5 godzin.
Na granicy Serbia – Węgry po raz pierwszy dłużej czekamy w kolejce, a służby graniczne zaglądają wszędzie do samochodu. Ich sposób postępowania nie jest zbyt miły, bo jak inaczej opisać takie zachowanie:
Jeden mundurowy zabiera paszporty i coś tam sobie sprawdza, my siedzimy w samochodzie. Inny pogranicznik, podchodząc z tyłu samochodu, puka w jego tył tak jak się puka do drzwi domu, macha rękami i z pretensjonalnym tonem coś tam gada po swojemu. Kiedy się wychylam przez okno oczekując wyjaśnienia, ten nadal coś marudzi po swojemu i pokazuje na bagażnik. Nie chcąc dyskutować z gościem o jego metodach (węgierskiego nie znam), wysiadam, otwieram mu bagażnik, aby mógł sobie pomacać, czego oczywiście nie omieszka zrobić.
Nie chodzi tutaj o sam fakt, że chciał zaglądnąć do środka - jego prawo - tym bardziej, że jesteśmy na granicy Unii Europejskiej, ale o sposób podejścia do ludzi. Dotychczas przekraczaliśmy różne granice państw już 15 razy i nigdy nie było takiego traktowania. Zwracam uwagę, że tylko 3 z tych 15 granic to były granice krajów Unii Europejskiej, reszta to regularne granice z kontrolami paszportowymi, granice pomiędzy państwami, które niektóre osoby traktują jako „dzikie” lub takie w który są konflikty zbrojne. W tych „dzikich” krajach da się szybko i przyjemnie przejechać granicę, na Węgrzech nie. Smutne. Nawet serbski pogranicznik kiedy pytałem go o Kosowo trzymał poziom, a Węgrzy...ech. W tym roku, na innym wyjeździe, również wjeżdżaliśmy do Węgier i również nie było miło. Widać taki kraj...
Ale wracając do naszej trasy, to reszta czasu mija nam tylko na jeździe. Nie mamy niczego do zwiedzania, po prostu jedziemy przed siebie, do domu. Trasa mija bez żadnych problemów i wieczorem jesteśmy we Wrocławiu. W dniu dzisiejszym robimy ponad 1200 km.

trasa dnia: mapa



Podsumowanie

Zrobiliśmy ponad 4800km, z tego Czarnogóra to 550km, Kosowo 250km, Albania 1100km, Grecja 270km, Macedonia 220km, Serbia w sumie 1030km.
Nie było jakichkolwiek problemów z samochodem czy też z miejscowymi.
Na górskich i szutrowych drogach samochód obkleił się miejscowym gruntem, a podczas szybszych przelotów zamordowaliśmy sporo owadów. Końcowy efekt tej długiej trasy wyglądał tak.

Albania jest ciekawym krajem, zwłaszcza jeśli ktoś zamierza pojeździć po dzikich górskich terenach. Aby bezstresowo przejechać górskie odcinki, warto mieć przynajmniej wyższe zawieszenie w swoim pojeździe. Warto mieć ze sobą zapas wody pitnej i jedzenia, bo w górach nie da się za szybko przemieszczać.
Linia brzegowa Albanii jest spora i można znaleźć spokojną, pustą plażę tylko dla siebie. Drogi na ogół są kiepskiej jakości, spotkamy kanały bez pokryw, głębokie dziury i inne tego typu zjawiska. Śmieci zalegające przy drodze, to również często spotykany widok. Miejscową walutę możemy zdobyć wymieniając euro, ale najczęściej jest to możliwe tylko w banku. Raz wypłacałem gotówkę w bankomacie i nawet miałem do wyboru: miejscowa lub euro, ale to było w turystycznym rejonie. Turystycznie rozwiniętym rejonem jest okolica miasta Durres, ale jest to jednocześnie nastawione na leżakowanie na zatłoczonej plaży. Baza noclegowa nie jest zbyt dobrze rozbudowana, ilość i jakość hoteli jest taka sobie.
Elementem charakterystycznym dla Albanii są wszechobecne bunkry, są dosłownie wszędzie w większych lub mniejszych skupiskach zwłaszcza w przygranicznych rejonach.
Zabytki są źle traktowane, wiele z nich ma minimalne zabezpieczenia przed wpływem pogody i turystów lub są zupełnie zapomniane.
Język angielski jest znany głownie przez młodych, a wręcz dzieci, o czym przekonaliśmy się w zapomnianych górskich wioskach.
Albania jest jeszcze państwem stosunkowo tanim, w większości jego rejonów czas dawno temu się zatrzymał, a osiołki z drewnianymi siodłami to standard.

Polecam odwiedzenie tego kraju, zanim wpływ zachodniej cywilizacji zamieni go w jedną z wielu skomercjalizowanych krain.

Maju

wszystkie zdjęcia z wyprawy - 372 szt.
mapa całej trasy po Bałkanach- ślad GPS


powrót - poprzednie dni relacji